I NAGRODA
KAMIL KRZYSZTOF SUSKIEWICZ
Wyjazd
A nad polami gęste białe mgły,
Bo już nastały zimne noce,
Jak tego roku, co wyjeżdżaliśmy,
W oddali ciężki chłopski wóz turkoce.
Tu leniwe dymy nad dachami chałup.
Jak echo ich wnętrza rozgorzałe żarem,
Tam w oddali, pod lasem snują się pomału
Wystraszone zastępy wygłodniałych saren,
Sytych, wygłodniałych, odważnych i płochych,
Wypełnionych aż po gardła swą kruchą wolnością,
Zamkniętych między drewnianymi płoty,
I ciemną ścianą lasu….i nicością.
Po co było nam wyjeżdżać stąd?
Tam, gdzie nie ma mgieł z jesiennych mrozów,
Tam jak pętla wokół ciężkie auta brzmią,
ł znikł gdzieś turkot chłopskich drabiniastych wozów.
Wspomnienie
Zaszło chmurami niebo nad Opocznem,
Gdy już wszyscy myśleli, że nie będzie padać,
Koń spuścił głowę, myśląc że odpocznie,
Lecz wtedy poszła równa galopada.
I szedł stuk kopyt mocny i miarowy,
Głuchy, tętniący, kurzawą podbity,
Poprzez zielony przestwór pól majowych,
Poprzez ptasie wiosenne zachwyty.
Wtem się rozwarło czarne skrzydło lasu,
Wziąwszy nas zaraz pod swe groźne ramię,
I nas nie było – bo nie było czasu,
I nas nie było – bo byliśmy sami.
Znów poszedł kopyt stuk miarowy
I wyjaśniało niebo nad Opocznem,
A my wraz z końmi spuściliśmy głowy,
Czekając na to, co się w nas rozpocznie.
Widok
Czemu z moich okien nie widać wież kościoła,
Tylko suche wierzby wypróchniałe w środku?
I szara ściana deszczu wisi dokoła,
I wszystko się zaczyna od początku.
Czemu okna te nie widzą sosnowego krzyża,
A patrzą śmiele w czarne mroczne knieje?
I znów się całun niewyraźnych mgieł przybliża,
I znowu, znowu nie wiem co się dzieje.
Czemu nie słychać stąd równego bicia dzwonów,
A w uszach dudni ciągły stukot tirów?
Żywoty świętych nocą czytam po kryjomu,
I myślę: „przecież było ich tu tylu”.
Czy jeszcze dane będzie mi zobaczyć
Wysokie wieże i usłyszeć dzwony?
I co to wszystko będzie wtedy znaczyć,
Gdy duchy zaczną szeptać: zbawiony, zbawiony..
II NAGRODA
KATARZYNA WIKTORIA POLAK
senna
tyle miejsc opuściłam, zegar wsłuchany w siebie
z niedowierzaniem powtarza cichutko domowy pacierz, wszystkie
moje dziecięce modlitwy wystrzeliły jaskrawym światłem.
cerata na stole zmarszczyła za mnie czas.
nad piecem huczy powietrze. ścieram palcami
warstwy wilgotnego popiołu. przez uchylone okno z szelestem
wpływają rzeki – oddechy nocy. w zakamarkach ogrodu żarzą się
wzeszłe dynie.
ziemia znów ciężką kulą snu
upada na miejsce chwastów — chce mnie uśpić , kołysać. i jest
jakbym wracała
do czegoś co bardziej bliskie, niż wnętrze
białej poduszki.
ogrodowe pacierze
ogrodowe pacierze – paciorecznik roztacza
jasność aureoli.
zawiązuję mój język na łodydze kwiatu
i czuję gorzkawy strumień
wewnątrz prześwietlonych komórek.
wtedy zdania wzrastają płatkami,
dziko się pną. wrastają w świeże, czyste
hausty powietrza.
pod skórą odmieniam przypadek bycia
do właściwej formy pamięci.
obieranie owocu
czas daje się złożyć w woskowe ręce
rzeźbą milczenia.
z łusek obieram światło,
zakrzepłe
na omszałym policzku rzeczy.
moje dziecko ćwiartuje
zielone jabłka.
pęka przejrzystość wyrazu.
otwiera się na zagięcia w powietrzu.
czas rozkrzyżował stany trwania
na miąższ kamienia
i wodne kręgi.
znowu podchodzę ku obecności
falą odrzuconej dłoni,
grzywą rozchylonych palców…
III NAGRODA
ANITA KATARZYNA WIŚNIEWSKA
Spacer. Bez konkretów
szarość i zieleń jak kamień i mech. zapleśniała plama kory.
tu nie ma zwykłych ludzi, dzieci starcy psy. kroki bez rytmu.
łapię świat w skrawkach ulic.
płyty chodnika znów przegrały z trawą, liczę pęknięcia
jak zawsze do pary. drzewa nie wierzą w rozkład.
spróchniały pień wypuszcza liście.
dzieci o szarych twarzach starcy o szarych włosach
zielonkawe truchło psa w rowie,.kiedyś wyjadę.
teraz jedyny świat na niebieskich tabliczkach.
trawa kruszy beton, beton kruszy ludzi, dzieci pędzą przed siebie
rwą liście, kręcą się w koło. starcy nie wierzą w nazwy ulic.
nagie gałęzie, sterta zieleni pod stopami, nie słyszę
własnych kroków, coś pęka na szaro.
ktoś zabrał przegniłego psa.
niebieskie tabliczki zarastają bluszczem.
Grudzień. Centrum
zimą wychodziliśmy oglądać światła i wystawy świąteczne
zwłaszcza gdy sypał śnieg i tak naprawdę nie było przerwy
między chodnikiem a niebem
tylko rozedrgana biel dookoła której przy latarniach
iluminowanej fasadzie biblioteki i nawet wątłych
choinkach przed urzędem miasta
z każdym podmuchem wiatru wybuchały snopy iskier
wzlatywały w górę i migotały nierównym rytmem
gasły o świcie
później – na początku marca
dawno już nie miałam czasu by patrzeć
jak w parku orzeł zakłada tęczową od światła czapkę
a ze skrzydeł zsuwają mu się sople lodu
mimo to przylatuję zimą
nadal poznaję dom po światłach
Piotr Molla pisze list
przecież nie mogę im powiedzieć, Joanno,
przecież nie mogę im powiedzieć o pustym łóżku
i setkach przypalonych jajek na bekonie.
poświęcenie zaczyna brzmieć jak kalka,
mimo to trzymam zdjęcie na kominku, mówię, że byłaś piękna,
mądra, przekonana o słuszności swojej decyzji.
nauczyłem się zaplatać warkocze, Joanno,
zaplatać warkocze i robić równe przedziałki.
wszystko jest w porządku, w niedzielę idziemy do kina,
może też na lody. koniec kwietnia jest tu gorący.
Gianna nie pyta już o ciebie, Joanno,
konsekwentnie przynosi mi laurki na dzień matki.
przepraszani, że znowu nie byłem w Mesero.
inni robią to za mnie
z nawiązką.
WYRÓŻNIENIE
KLAUDIA CHUDOWOLSKA
Obraziłem Mistrza
Gdy znajdę w sobie choć jeden akt miłości
Już nie jestem nędzą
Kard. Stefan wyszyński
Być może ukarze mnie ciszą. Zamknie swój szklany głos w splecionych
dłoniach. Odejmie śpiew skowronkom. Wiatr będzie lekko dotykał. Bez szelestu.
Przygniatający spokój. Bez głosu deszczu. Tęczy. Traw.
W narodzinach jest krzyk. Głos. Śpiew. W śmierci tylko cisza. Ciągle
przypomina mi pogrzeb matki. Lukrowa skóra zamknięta
w bańce mydła. Gdy pękła zapiekła
w oczy. Aż upuściłem krople. Rzęsy mokre. Rzeka wezbrała.
Byłem zły bo obiecałem matce że zawsze będę mężczyzną. Zawiodłem.
Zawiodłem. Teraz ojca. Okazałem się człowiekiem nie z tego żebra.
Pukałem w czoło. Biłem w pierś. Aż zatłukłem skowronka. Jego śpiew
pragnąłem mieć tylko dla siebie. Wełna stała się czarna.
Coraz częściej kłócę się sam ze sobą. W kieszeni brzęczą monety.
Szkoda było mi je oddać nędzarzowi bez butów. Ja Judasz. Pętla wokół szyi.
Stałem się nędzarzem. Sztucznie wypielęgnowany.
Od środka czarna plama. Dziura w sferze ozonu. Zakręt.
Na nim milionami kawałków rozpryskuje się samochód. Płacz dziecka.
Samochód uderza w drzewo które jest moim kręgosłupem. Lekko
się uginam. Klepię po lędźwiach. Jakoś to będzie. Jakoś to będzie. Wyciągam telefon.
Obudzę w innych zazdrość. Chociaż sam nie wiem o co.
O tę rękę zakrwawioną? Krzyk dziecka? Żałobę?
O to że pierwszy zrobiłem ostatnie zdjęcie na którym będzie dziecko? Ona? Zakręt?
Jestem tylko słupem soli który spojrzał na płonący wrak. Gomorę. Krzak
nie goreje już we mnie. Uciekam jak spłoszone samy. Mamy tylko inne oczy.
One bardziej ludzkie.
Skrywam się pod cząsteczkami alkoholu. Przykrywani jak narzutą.
Myślę że mnie nie widzą. Nie wyczuwają strachu. Pogardy dla samego siebie.
Nie czują smaku koca przez który przeturlało się stado kobiet. Ich krew.
Wydzieliny. Ból. Zdrada. Byłem przyczyną.
Potem nadchodzi On. Słyszę jak rozkłada dłoń nad moją głową. Ściąga
niewidzialną narzutę. Mówi
Żeby czynić dobro
nie trzeba być aniołem.
Można dać
Matka opowiadała o wędrówce przez pustynię. Pukaniu od chaty do chaty.
Zatrzaśniętej woli. Jaśniejącej gwieździe i trzech mężczyznach.
Ojciec mówił o zwierzętach władających ludzkim językiem. O kobietach
wychodzących z nieba. Jasnych włosach. Miękkich piórach.
Zima.
Czas zatrzymał się na chwilę. Na tę chwilę. Przekwitły trawy. Zapach siana
przypomina mi że wśród złych są dobrzy. Że czyny trzeba nagradzać.
Chwalić dobro. A woda potrafi zmienić się w wino.
Ufaj synu. Ufaj. Mówiła matka. Nie bój się ciernia. Świat to wielki kolec
który przebije ci duszę. Zrani chaosem. Chwiejny jak patyczek. Bo można dać
bardzo dużo i serce zranić a można bardzo malutko i serce rozradować
jakby skrzydła komuś przypiąć do ramion* z tego puchu odpadłego
z którego tryska światło. Żywe i ciepłe. Nagroda
za hiobowe cierpienie. Suche i łamliwe sumienie człowieka. Pozorny
brak miłości.
Ale miłość to nie słowa. To czyny. Gorejące komory serca. Ból
w wędrówce przez pustynie. Pukanie od chaty do chaty. Zatrzaśnięta wola.
Miłość to pióra które kładzie się na oczach.
Przywołują rękę. Ciepłą i czulą.
Ufaj synu. Ufaj. Mówiła matka. Świat to wielki kolec
który zedrze ci bok i uczyni królem na drewnianym ciernistym tronie.
Człowiek jest jak gałąź oliwna. Łamliwy. Obłąkany.
Przenikniemy na wylot. Poniesiony przez ptaki.
Ale w kroplach deszczu jest zawsze pora na tęczę.
*cytat: kard. Stefan Wyszyński
Times New Roman
Starość przeraża mnie wciąż jednomyśleniem i cierpliwością
wyczekiwania na Boga. Ten sam fotel – pszczela barć od lat
nieruszony. Apis mellifera czytająca gazetę.
Tylko artykuły się kolorowią. Ewentualnie czarnobielą
w nekrologach mnożąc znajome nazwiska.
Nie czytani gazet. Boję się znaleźć tam ciebie.
Biedna matka. Moja matka coraz bardziej odchodząca w rubrykę.
Mimo tego ciągle traktuję cię jak woły które latami ciągnęły życie.
Skubałaś z ziemi obiady. Ciepłe kakao. Czytanie bajek.
Twój śpiew który huczy po głowie i obija się sercem o kości czaszki.
Aż dzwoni ten uśmiech i taneczny krok bociana brodzącego żywot.
Szarość zapisana w testamencie wkradła się we włosy.
Ciało zamyka się na zawiasach. Wszystkie wlewane maści i oliwy
na darmo. Nadal skrzypisz. Skurczona do wielkości
winogrona. Minimalizm płaszczyzny
zabiera mi ciebie. Wkładam cię w łupinę orzecha
jak laleczkę z porcelany. Jeszcze dryfujesz.
Skóra świeci i powleka gałązki twoich palców.
Na jednym z nich obrączka po ojcu który odszedł i nie wrócił.
Taka ciężka że zaburza grawitację. Cała ciągniesz do ziemi.
Ona jeszcze zamknięta.
Biedna matka.
Bezradne dzieciątko w łupinowej kolebce.
Czcionka w gazecie.
WYRÓŻNIENIE
KACPER PŁUSA
sukcesja
I
marzec ’68. list do racheli
u mnie wiosna, warszawa. ty już jej nie zobaczysz, dobra pora na pierwszą randkę. pamiętasz,
jak poszliśmy za rękę do teatru? na naszych oczach spadały gwiazdy? jest noc i myślę o tobie,
o tej schadzce na woli, kiedy w blasku świec wirowały rude włosy. ciemno wszędzie i głucho,
co to będzie? dziś mam wrażenie, jakbym rozmawiał z duchem. twoje ciało i zapach są daleko
ode mnie i nie zaznały miłości. kiedyś się odnajdziemy w innym a być może lepszym świecie.
czas kończyć pisanie. niedługo zaczynam pracę. chcę pojechać z tobą, choćby tym pociągiem,
choćby w jedną stronę. władza ludowa się jednoczy i centrala znalazła nam wspólnego wroga.
ulice nie te same, papieros ma gorzki smak, wiersze spaliłem, puste dni. żyj i bądź szczęśliwa!
II
juwenalia. list do Stanisława pyjasa
nie byłem w tym roku na juwenaliach. śmiech studentów i salwy honorowe to nie moja bajka.
mnie jak ciebie wywieźli na sygnale, przesłuchiwali niczym na ub. to oni zabrali mi marzenia. zamknęli za kratami tylko dlatego, że jestem inny, że w głowie słyszę głosy, które nie istnieją.
zestaw lektur na ten czas to zawsze niezawodny cortazar, kerouac, którego nie było wojaczka.
jestem nieobecny myślami, wzrokiem, umysł mam wolny, ciągle w podróży tam i z powrotem
na trasie sań francisco – kraków i wiersze są ze mną w tej matni, tym położeniu i trzej kumple
z dzieciństwa donoszą mi książki. jest wiosna. dziewczyny włożą sukienki, a we włosy wepną
kwiaty. nie mogliśmy się poznać, ale zdaliśmy poważny egzamin, z błyskiem geniuszu w oku.
III
stypendium zagraniczne
mój umysł nie jest zniewolony i sztuka jest wojną sześćdziesiąt pięć lat po zbrodni katyńskiej. odebrałem pismo z ministerstwa kultury, że wyjeżdżam do francji na stypendium zagraniczne. spotkałem się ze znajomymi, spakowałem w wielką torbę wszystkie książki i wszystkie płyty.
teraz pozostaje czekać na kontakt od władz uczelni, szybciej poznawać języki ludzi i aniołów.
w drodze wpadnę do maisons – laffitte, to mekka dla polskiego emigranta oraz intelektualisty.
mój umysł jak mój notatnik musi być czysty. wieśniak paryski przyda się w plecaku pod ręką. spełniłem marzenia wielu pokoleń i w sercu berlina od lat nie obowiązuje już żelazna kurtyna.
żeby tylko gdzieś na stacji metra nie spotkał mnie okrzyk: allahu akbar! bo wtedy czwórkami
pójdziemy do nieba jak na westerplatte.
WYRÓŻNIENIE
MAGDALENA LIPNIAK MŁYŃCZAK
Moja modlitwa
l
Boże…
W większości ludzie, kończąc codzienną gonitwę
W fotelu zasiadają, pocierając skronie
Lud Boży w pobożności obie składa dłonie
Zaczyna nieskończoną listą próśb modlitwę
I ja nielepsza wcale; nieśmiało Cię proszę
Lecz nie tak jak większość: o łask obfite zdroje…
Niech nie da, lecz odbierze jedno słowo Twoje
Tak mrucząc, błagalnie ku niebu oczy wznoszę
Zabierz przekonanie, że się nigdy nie mylę
Uwolnij od krnąbrności, weź zwątpienia chwile
Mą ludzką pychę przemień w pobożną pokorę
Chcę Tobie, Zbawicielu, powierzać swe troski
Z radością oddam duszę przed Twój Osąd Boski
Nagrodę najpiękniejszą w niebiosach odbiorę
II
Boże…
Gdy owca w cierniach grzęźnie, bezradnym swym bekiem
Przyzywa na ratunek swojego pasterza
On dla niej grzęzawiska podmokłe przemierza
Tyś, Boże, tym pasterzem, zaś owca – człowiekiem
Dobrocią swą wspomagasz w każdej zawierusze
Swej stopy mi nie przyjdzie urazić o kamień
Przysyłasz ludzi, co pomocne dadzą ramię
Tym błądzącym – by niebo znalazły ich dusze
Dziękuję, że się ze mną dzielisz pięknem świata
Że za Twym przyzwoleniem w bliźnim widzę brata
Że chronisz mnie jak ojciec ode zatracenia
I za to, że Twój Syn przez krzyż ludzkość wyzwolił
Za miłość Twą wieczystą i dar wolnej woli
W swej łaskawości przyjmij słowa dziękczynienia
III
Boże…
Do rządów nad stworzeniem z Twej woli człek władny
Przed istotami ziemi dałeś mu pierwszeństwo
Lecz chociaż go stworzyłeś na swe podobieństwo
To wobec grzechu człowiek całkiem jest bezradny
Zasmucam Ciebie, Boże, każdy swym upadkiem
Nie jestem ideałem matki, córki, żony
Nieszczęśnik ze mnie słaby, grzechem upodlony
Zawodzę, a mych klęsk Ty jesteś niemym świadkiem
Co znajdę drogę – znowu zbaczam z Twego szlaku
Uparcie ignoruję moc Twych Boskich znaków
Ty jeden wiesz, jak liczne są moje przewiny
Świadomość bezsilności szloch wyrywa z krtani
Weź, proszę, sprzed ócz wizje piekielnych otchłani
Mesjaszu, za mą podłość przyjmij przeprosiny